28 września 2022, B. Frykowska/hemostaza.edu.pl, Aktualności

HEMOFILIA. RODZINNA HISTORIA CHOROBY (5): Sfotografowany fotograf

Na tzw. odwrociu większości zachowanych fotografii z lat młodzieńczych ojca jest bardzo wyraźna pieczęć:

Jan Frykowski
Ostrzeszów
ulica Bohaterów Stalingradu nr 2

Zupełnie jakby młody wujek Janek ćwiczył się w sztuce fotografii na młodszym braciszku. Mały Bronek grzecznie pozował, był wdzięcznym typem modela. Zachowały się jego fotografie z kundelkowatym pieskiem, fotki na sankach, na nartach (zjazd z Klasztornej Górki – dobrze mi znanej, kończył się tuż przed nieistniejącym dziś stawem okolonym kasztanową aleją). Widać, że tato nie ograniczał swoich dziecięcych wybryków niedostatkami zdrowotnymi. Wręcz przeciwnie, jakby chciał się wyszaleć na zapas, zanim znów choróbsko ukarze go łóżkiem. Zawadiacka fotka na schodach rodzinnej kamienicy, zdjęcie z ogromną kulą śniegową na głowie, albo z donicą aloesu – na afrykańską modłę też usytuowaną na głowie ojca.

Poodklejałam z albumu każde zdjęcie. Fotka po fotce. Z nadzieją, że trafię na jakikolwiek opis. Może jakiś trop, jakaś wskazówka, która powie mi coś więcej niż sam obraz, uzupełni lub wskaże brakujący element opowieściowej układanki. A tu Nic. Niemal każda fotografia opieczętowana autorsko. Czasem uzupełniona datą. Rzadko kiedy informacja o miejscu lub fotografowanej postaci. Dla fotografującego wyraźnie ważny jest autor.  Że też mu się chciało tak pieczętować te zdjęcia…

Jednakże właśnie dzięki wujkowi Jankowi te zatrzymane w czasie obrazy istnieją. Poniekąd jest współautorem tej opowieści. Obrazem zatrzymanym w obiektywie nieświadomie stworzył mi punkt odniesienia. Jeszcze za życia wujka księdza, do którego wielokrotnie tu powrócę, uporządkowałam te fotografie, precyzyjnie zresztą przez wujka posegregowane w opisanych kopertach. Wujek umarł. Złodziej szukając pieniędzy pomieszał koperty. Zdjęć nie zabrał, kopert też nie. Dla niego były bezwartościowe, na moje szczęście.

Na razie stworzyłam trzy albumy. Według nich porządkuję pierwszą część tej opowieści. Album I to lata 1957-1960. Na nich ojciec, nastoletni wtedy i pełno wokół niego dziewczyn. Podobno ojciec  miał je zawsze wokół siebie, a wujek Janek próbował zatrzymać choćby na zdjęciach. Niektóre miejsca są mi dobrze znane – Bałczyna, najwyższe wzniesienie na Wzgórzach Ostrzeszowskich, będących przedłużeniem Wału Trzebnickiego, alejki klasztorne, lasek klasztorny – bardzo malownicze tła do plenerowych portretów. W wielu przypadkach jednak nie wiem, co to są za miejsca, co to są za ludzie. Uśmiechnięci, uchwyceni w beztrosce, zatrzymani w młodości. I te artropatyczne kolana ojca. Z wyraźnie powiększonymi, obrzękniętymi stawami. Lekarze pokazują dziś czasem takie zdjęcia na konferencyjnych slajdach ilustrując nimi nieleczone lub źle leczone przypadki hemofilii.  Dla ojca ważne było, że można chodzić, że można się samodzielnie poruszać i poszaleć. Zwłaszcza, gdy rodzice nie widzą. Chociażby taki zjazd na nartach z „klasztornej górki”. Choć wzniesienie niewielkie, w życiu bym tam syna nie puściła, zwłaszcza bez zabezpieczenia czynnikiem krzepnięcia, którego wtedy jeszcze nie wynaleziono.

Dalej parę fotek z harcerstwa. Dobrze mi znany druh komendant, z którym dziś próbowałam  nawiązać kontakt. Bezskutecznie. Mam nadzieję, że chwilowo. On wiele widział. On wiele  wie. O moim ojcu, o czasach i miejscach, w których żył. O ludziach, których znał. Mam go w znajomych na Facebooku. I mam cichą nadzieję, że czyta tę opowieść, a zwłaszcza ten fragment. Naiwnie liczę, że świadków życia mego taty wytrącę z amnezji. Że ich doprowadzę do „odpamiętywania”.

Znów jakieś zdjęcia z harcerstwa, jakaś wycieczka pociągiem – w oknie same dziewczyny i tato. Ponownie jakieś malownicze leśne plenery. Ojciec z rodzicami, psem i z akordeonem. Grał w lesie? Że też chciało mu się dźwigać nielekki przecież instrument. Kolejna nieopisana fotografia wiele opowiada spojrzeniami fotografowanych. Zatroskana babcia, pewny, niemal władczy wzrok dziadka i filuterne oczy taty.  Potem już seria zdjęć kościelnych. Tych jest najwięcej. To chyba z parafii w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie wujek ksiądz, brat dziadka, pełnił posługę duszpasterską. Tam ojciec kończył technikum radiotelegraficzne. Po raz kolejny rozstał się z rodzicami, tym razem po to, by się uczyć.

Wreszcie seria łódzka. Julianów, ok. 1960r. Miejsce zdjęcia opisane już przeze mnie pod okiem  wujka  księdza. Kto może być autorem? Stryj Kajetan, czy któryś z jego braci? A może właśnie brat dziadka, Jan, o którym jeszcze sporo tu napiszę? Czyimi oczami spoglądamy na fotografowane osoby, jeśli autora fotografii nie znamy? Dobrowolnie przyjmujemy czyjąś perspektywę poddając się działaniu obrazu  i często nieświadomie ulegamy jego wpływom.

W łódzkich zdjęciach seria z psem, z wdzięczącą się do obiektywu kurą i z motocyklem WSK, z którym ojciec próbuje oswoić gosposię księdza. Ciekawe, czy to ten sam motocykl, który ojciec  później ukradnie księdzu, by moją mamę pokazać swoim rodzicom. Chyba jednak uprzedzam fakty. Znacząca jest gosposia. To na jej pogrzeb pojedzie ojciec, a potem nic już nie będzie takie, jak być miało. 

*

Gdy wyłączyłam komputer i zmieniłam nieco otoczenie na bardziej przyjazne oczom niż szklany monitor, zadzwonił telefon. Jak nie z tego świata. Jak nie z tej epoki.

- Halo? Druhna do mnie dzwoniła? - głos w słuchawce brzmiał znajomo, ale nieco ciszej i znacznie słabiej niż ten, który miałam w pamięci w skojarzeniu z wyświetlającym się na ekranie telefonu nazwiskiem. 

- Tak, druhu Komendancie, dzwoniłam, dziękuję, że druh komendant oddzwania! T - odparłam ucieszona.

- No bo ja w szpitalu jestem, we Wrocławiu. Chodzi o jakąś książkę o Ostrzeszowie, tak? - próbował upewnić się głos w telefonie.

Rozmowa jak przed trzydziestu laty, gdy jeździliśmy w góry - na obóz, na zimowisko. Ten sam druh komendant, który wprowadzał mojego ojca w stare dobre harcerstwo, ten sam, który pokazał i mnie, na czym polega prawdziwy skauting. Załapałam się na końcówkę tej bardzo wychowawczej tradycji, zanim nastąpiły rozłamy na ZHP i ZHR. Komendant obiecał, że pomoże. Że postara się poszukać i sobie przypomnieć.

- Frykowski, Frykowski... To ten, który był kierowcą w pogotowiu? - kontynuował próbę lokalizacji  osób w czasoprzestrzeni.  

- Nie, to był stryj, Feliks – usiłowałam nieco naprowadzić rozmówcę  na interesujący mnie wątek. 

- To w takim razie ten krawiec? - dopytał profesor. 

- Krawcem był mój dziadek. Mój tato, to ten, który zginął w wypadku. Tak wcześnie, zbyt wcześnie – odpowiedziałam mając wrażenie, że już rozwiałam wszelkie wątpliwości, który z Frykowskich interesuje mnie najbardziej.

Próbuję komendantowi wyklarować kontekst personalno-sytuacyjny po ponad trzydziestu latach mojej nieobecności w ostrzeszowskiej rzeczywistości. Był moim nauczycielem fizyki w liceum, miałam u niego niepisaną taryfę ulgową, zwłaszcza przy tablicowych odpytywaniach. Miał takie charakterystyczne dalekowidzące spojrzenie, jak Tadeusz Kantor, jak ludzie, którzy w jakimś sensie reżyserują życie. Dziś obiecaliśmy sobie, że się odnajdziemy po jego szpitalu.

- Z Bogiem, czuwaj! - rzekł na koniec Komendant.

Tak właśnie. Rozmowa, która przywraca wiarę w ludzi.    

HEMOFILIA. RODZINNA HISTORIA CHOROBY (5): Sfotografowany fotograf