Ku Warszawie. Przystanek Piotrków Trybunalski (13)
Trudno raczej racjonalnie wytłumaczyć wpływ miejsca, w którym się być może przez przypadek znaleźliśmy, na nasze dalsze życie. To raczej obszar racjonalizacji przypadku. W każdym razie w mojej rodzinnej opowieści przypadek, nawet jeśli był nieprzypadkowy, odegrał wielokrotnie niebagatelną rolę.
W którymś momencie życia, wracając z wojennej zawieruchy, wujek ksiądz trafił do Piotrkowa Trybunalskiego. Był tam wikarym (w kościele św. Jakuba). W domowym pamiątkarium znalazłam kartkę pocztową wysłaną z Dusznik-Zdroju adresowaną
Ks. Z. Frykowski
Piotrków Tryb.
ul. Krakowska 2
Dziwne, że doszła do adresata. Kodu pocztowego brak, a ulicy o takim brzmieniu dziś w Piotrkowie Trybunalskim nie ma. Jest Krakowskie Przedmieście, jak w Warszawie. Przy Krakowskim Przedmieściu w Piotrkowie Trybunalskim stoi do dziś kościół Św. Jakuba Apostoła, kościół - kandydat do miana pomnika historii, jak podają autorzy strony fary, leżącej na mazowieckim odcinku szlaku świętego Jakuba. Kościół ważny, bo tam właśnie niejednokrotnie odbywały się synody, to tam ogłoszono statut Łaskiego. O tym wszystkim zapewne wujek Zygmunt opowiadał mojemu ojcu, gdy ten jako nastolatek zamieszkał w Piotrkowie właśnie, by tam ukończyć technikum i być może przede wszystkim mieć bliżej do dobrej opieki medycznej. Do Warszawy jest stamtąd ok.140 km. Już rozpędzona wyobraźnia sugeruje mi, że pewnie tytuł Ks. pomógł namierzyć adresata wspomnianej na początku kartki, na której można przeczytać:
Duszniki Zdrój 6.9.60
Kochany Braciszku!
Serdeczne pozdrowienia z urlopu, który mimo wszystko był pogodniejszy od Twojego.
Dzidka
W memorabiliach powierzonych mi przez przodków natrafiam na legitymację szkolną ojca. Legitymację wystawiono na rok szkolny 1960-1961 na nazwisko Bronisław Frykowski zamieszkały ul. Krakowska 2. Jednak. Może zatem ulicę zwyczajnie przemianowano? Trzeba piotrkowian zapytać.
Tymczasem na scenie opowieściowej oto mamy dwie bardzo ważne dla mojego ojca i dla mnie osoby. Brata i siostrę, którzy bardzo się o siebie troszczyli, ale razem żyć nie potrafili. Dziś ślady ich istnienia skumulowały się w jednej z moich szaf. Część to materialne okruchy życia cioci Rozalii (Dzidki), a część to ważne życiowe drobiazgi składające się na pamięć o wujku księdzu, takie chociażby jak jego okulary. Włożyłam je pewnego dnia. Spojrzałam na świat prawie jego oczami. Wiem, okuliści powiedzą, że robię swoim oczom krzywdę. Chciałam zobaczyć świat jak ksiądz Zygmunt. Nie do końca wyszło, mamy odmienne wady wzroku, ale wystarczyło, by kuzynka zdążyła skomentować: Boże, wyglądasz jak Zygmunt! Podobno frykowskość mam wypisaną na twarzy. Skutków tego rodzinnego podobieństwa doświadczę jeszcze kilka razy w życiu.
Nie wiem i pewnie wiedzieć nie będę, na czym polegał wakacyjny trud księdza Zygmunta. Może odpowiedzialność za zdrowie bratanka go przerastała? Tato miał 17 lat i był niesfornym, radosnym nastolatkiem. Wiem też, że któregoś dnia użądliła go osa. W policzek. To bardzo niebezpieczne miejsce, przy hemofilii obrzęk jamy ustnej jest szczególnie groźny. Podobna historia przydarzy się później mojemu synowi. Wiem, że ksiądz miał w Piotrkowie cudowną gosposię. A gosposie, zwłaszcza te dobre, są ważne. Przezroczyste, jak służące i lokaje w zamożnych domach, widoczne, gdy ich zabraknie. Gdy są – gotują, piorą, szyją, czasem haftują i prasują ornaty i obrusy ołtarzowe. Pracują i pracują. Jak mrówki. Najczęściej nie mają swojego prywatnego życia. Nie wiem, jak się nazywała gosposia z Piotrkowa Trybunalskiego, gdy wikarym w farze był ksiądz Zygmunt. Nie wiem nawet, jak miała na imię. Pewnie w księgach parafialnych też się gospoś nie odnotowuje. Pozostają historycznie anonimowe. Są gosposiami. Ta była ważną gosposią także w życiu mego taty. Zachowane fotografie pokazują wielką serdeczność w relacji między dorastającym chłopcem a dość starszą panią, zmęczoną życiem i pracą. Może była dla niego kimś w rodzaju babcio-mamy? Może był dla niej wnuko-synem? Nie wiem. Znów nie wiem. Tylko instynktownie czuję, że była mu bliska i dla niego ważna. Na tyle ważna, by pewnego dnia zostawić małą mnie i mamę, i pojechać do niej.
Komputer to jednak cudowny wynalazek. Chciałam sprawdzić, jaki to był dzień. Ten dzień. Przewinęłam kalendarz w komputerze do czasu, w którym tyle się zdarzyło. Błyskawicznie przeskoczyłam lata, w których „nic się nie działo” (słynna fraza Wojtka Frykowskiego, do której jeszcze powrócę) i zwalniałam, gdy zbliżał się grudzień 1968r. Mam. Jest 9 grudnia 1968 r. Poniedziałek. Wtedy w Zduńskiej Woli/Szadku o godz. 9.50 nadano telegram.
BABKA W PIOTRKOWIE ZMARŁA PONIEDZIAŁEK GODZ 1700
EKSPORTACJA WTOREK GODZ1400 POGRZEB PRZYJEDŹ DO ŁODZI JEDZIEMY AUTEM = ZYGMUNT
Adresatem był:
BRONISŁAW TRYKOWSKI (sic!)
UL BOHATERÓW STALINGRADU 2
OSTRZESZÓW WLKP
Parę dni później na ten sam adres nadejdą kolejne 2 telegramy. Adresowane będą do mojej mamy.
